- Reforma wskaźników
Wyznaczony obecnie termin przejścia na nowy wskaźnik jest jak najbardziej realny
W przypadku kredytów złotowych zachowanie całej sieci nadzoru i bezpieczeństwa jest bardzo wyraźne i jednoznaczne. Mówi, że nie ma żadnych podstaw, żeby te kontrakty podważać, jeśli wątpliwość dotyczy stawki referencyjnej. To jest dobry prognostyk, by uważać, że to ryzyko jest zdecydowanie niskie, prawie zerowe – mówi Artur Szeski, starszy dyrektor i szef ds. ratingu banków w regionie Europy Środkowo-Wschodniej w Fitch Ratings, w rozmowie z Jackiem Ramotowskim.
Widział pan kiedyś takie zyski banków, jak w zeszłym roku?
– Grudzień mocno zaważył na wynikach i w porównaniu z listopadem zysk się nie zwiększył, gdyż był to miesiąc mocnych obciążeń rezerwami, ale są to i tak zdecydowanie rekordowe wyniki.
Czyli jest siła w sektorze bankowym?
– Tak dobre wyniki to w dużej mierze odbicie tego, w jakiej fazie cyklu byliśmy w 2023 r., jeśli chodzi o stopy procentowe. Myślę, że rynek i my nie doszacowaliśmy wrażliwości wyniku odsetkowego banków na stopy procentowe. Myśleliśmy, że będzie nieco niższy, głównie ze względu na wzrost kosztów finansowania. A z drugiej strony mieliśmy bardziej pesymistyczne oczekiwania dotyczące tego, co się stanie z jakością aktywów. To znaczy myśleliśmy, że będzie więcej rezerw.
Czego zatem możemy spodziewać się w tym roku?
– Nawet jeśli założymy, że dochody tegoroczne będą na podobnym poziomie jak w roku ubiegłym, co nie jest do końca pewne, to koszty operacyjne zdecydowanie wzrosną. Jeśli nastąpi przedłużenie wakacji kredytowych, będzie to koszt dla sektora, nikt jeszcze nie wie jak duży. Nie do uniknięcia jest wzrost kosztów pracowniczych i część innych kosztów operacyjnych, na które jest silna presja inflacyjna. Pytaniem jest, co się stanie z jakością aktywów i z rezerwami. W naszym scenariuszu mamy pewne pogorszenie jakości aktywów, bo wydaje nam się, że ich aktualna jakość będzie trudna do utrzymania. Sądzimy, że wskaźnik odpisów na ryzyko kredytowe w relacji do średnich kredytów pogorszy się o około 20 punktów bazowych i wydaje się, że polski sektor powinien odpisywać średnio w granicach 60-70 punktów bazowych rocznie. Jest to normalny poziom, a w tym roku powinniśmy do niego wrócić. Skoro więc mamy porównywalne dochody, wyższe koszty ryzyka i znacząco wyższe koszty operacyjne, wynik z 2023 r. będzie bardzo trudny do powtórzenia w 2024 r.
Bierze pan pod uwagę jeszcze większe rezerwy na kredyty frankowe?
– Te koszty mogą przechylić szalę w jedną lub w drugą stronę, ale w 2023 r. mieliśmy bardzo wysokie koszty frankowe. Jest to bardzo trudne do przewidzenia. Nasz bazowy scenariusz zakłada, że koszty frankowe będą znacząco niższe niż 2023 r.
Czy franki wciąż stwarzają poważne ryzyko dla sektora? Pytam w kontekście tego, że spotkałem się z opiniami bankowców, iż od strony rezerw sprawa franków jest wyjaśniona. Jak długo będzie jeszcze trwała presja na banki z tej strony?
– Wszystko wskazuje na to, że polski sektor minął, w kwestii kosztów, tipping point i znalazł się już po lepszej stronie.
Jeszcze w 2024 r. będziemy widzieli stosunkowo duże koszty, choć niższe niż w 2023 r., a potem – przynajmniej taki jest nasz bazowy scenariusz – będą one już materialnie niższe, choć nadal spore. Nie będą to oczywiście koszty do pominięcia, będą mieć nadal wpływ na wyniki, ale już mniejszy. To bardzo trudne do przewidzenia, bo oprócz orzecznictwa, które w pewnym stopniu się wyklarowało, mamy jeszcze customer behavior i skłonność do procesowania się tych, którzy już spłacili kredyt. Właściwie powinni zapomnieć o sprawie, ale czy do niej wrócą?
Sprawy o kredyty spłacone stanowią jak dotąd, według dostępnych informacji, w granicach 10% wszystkich spraw, a pamiętajmy, że wolumen spłaconych kredytów jest stosunkowo duży. Gdyby się tutaj coś istotnie zmieniło, pewnie wszystkie scenariusze trzeba byłoby zrewidować w stronę wyższych kosztów dla banków.
Ale nie ma już obaw, że z powodu franków któryś bank się wywróci?
– Zawsze kluczowym pytaniem było, na ile problem frankowy rozłoży się w czasie, a na ile się skumuluje. Powoli narastał i w dużym stopniu się zmaterializował, z jedną różnicą wobec naszego scenariusza. Zakładaliśmy bowiem, że koszty frankowe nie doprowadzą do strat wywierających dużą presję na współczynniki wypłacalności. Tak pewnie by było, gdyby nie wakacje kredytowe w 2022 r, które się nałożyły na koszty frankowe i w przypadku Banku Millennium czy mBanku spowodowały, że straty znacząco się pogłębiły.
Czy widzi pan podobne ryzyka dotyczące kredytów w złotych opartych na WIBOR?
– Próby kwestionowania takich umów są podejmowane. Natomiast wydaje mi się, że akurat w przypadku kredytów złotowych zachowanie całej sieci nadzoru i bezpieczeństwa jest bardzo wyraźne i jednoznaczne. Mówi, że nie ma żadnych podstaw, żeby te kontrakty podważać, jeśli wątpliwość dotyczy stawki referencyjnej. To jest dobry prognostyk, by uważać, że to ryzyko jest zdecydowanie niskie, prawie zerowe. Ale jeśli cofniemy się kilka lat wstecz, zdecydowana większość obserwatorów rynku powiedziałaby, że nie ma podstaw, żeby na dużą skalę podważać, czy unieważniać kredyty frankowe. Natomiast wydaje mi się, że jest to znacząco inna sytuacja. Mówimy tu o: innym produkcie, innych ryzykach i znacząco innym sposobie myślenia o tym, w jaki sposób można ten kontrakt podważyć. Dlatego przestrzeń do tego jest istotnie mniejsza. Gdyby doszło do skutecznego kwestionowania tych umów na dużą skalę, konsekwencje byłyby dramatyczne.
Jak pan patrzy na reformę wskaźników referencyjnych w Polsce?
– Była nie do uniknięcia i wiadomo było, że trzeba będzie to zrobić. Nasze obawy na początku, kiedy sprawa się pojawiła w przestrzeni publicznej, były takie, że reforma zostanie przeprowadzona za szybko, bez odpowiedniego przygotowania. Początkowe deklaracje, że wprowadzimy nowy wskaźnik referencyjny w ciągu sześciu miesięcy, były niepokojące i pewnie wynikały z braku pełnej wiedzy o tym, jak taki proces jest skomplikowany. Wydaje mi się, że sektor wykonał dużą pracę, przekonując decydentów, że ich podejście jest niewłaściwe. W efekcie został wypracowany standard dojścia do momentu, kiedy będziemy robić swich. Myślę, że teraz da się tym procesem rozsądnie zarządzić. Mamy co prawda problem z instrumentami hedgingowymi, dostępnością, więc ten proces został wydłużony, ale od strony technicznej zrobione zostało albo zostanie zrobione wszystko, żeby przebiegał bez zakłóceń. Nie widzę dużego ryzyka z tym związanego. Dobrze, by fallback do nowej stawki (w tych umowach, gdzie będzie to jeszcze wymagane) został wprowadzony przez rozporządzenie, jak to było w przypadku przejścia z LIBOR-u na SARON, więc nie trzeba będzie umów aneksować.
Kiedy, pana zdaniem, może nastąpić przejście na WIRON?
– Mapa drogowa opracowana przez Narodową Grupę Roboczą przesunęła termin konwersji umów opartych o WIBOR do końca 2027 r. Moim zdaniem, nie ma powodu, żeby nie zaufać specjalistom pracującym nad reformą i dlatego zakładam, że właśnie taki termin trzeba przyjmować za realny.
Które ryzyka dla polskich banków są dziś najbardziej istotne?
– Chyba zbyt często zapominamy o geopolityce. Przyzwyczailiśmy się trochę do tego, że mamy wojnę za granicą, ale to wciąż bardzo istotne ryzyko. Eskalacja mogłaby pociągnąć za sobą poważne konsekwencje. Nawet jeśli teraz nie przekłada się bezpośrednio na funkcjonowanie systemu bankowego, to przekłada się na zachowania klientów, inwestorów, bo wystarczy popatrzeć, jak wysokie ceny polskie banki płaciły za instrumenty MREL-owe. Aż tak duże koszty nie wynikały z tego, że polskie banki mają taki profil ryzyka. Widzieliśmy też zachowanie deponentów zaraz po wybuchu wojny, kiedy był spory odpływ funduszy klientów. Sytuacja jest na tyle niestabilna, że to ryzyko – moim zdaniem – jest cały czas istotne. Drugie ryzyko ma charakter makroekonomiczny i związane jest z tym, co się dzieje w gospodarkach naszych największych partnerów handlowych, głównie Niemiec. Jeśli będziemy tam mieli gorszą sytuację gospodarczą niż się spodziewamy, i niż rynek się spodziewa, może to być dodatkowe źródło ryzyka, tym razem kredytowego dla Polski i dla polskich banków.
Eksporterzy mogą mieć kłopoty i to się przełoży na jakość aktywów banków?
– Spadający popyt na ich produkty i usługi dałby niewątpliwie taki efekt. W tym kontekście, w dłuższym terminie istotne jest utrzymanie konkurencyjności polskich eksporterów. Jednym z elementów jest kurs walutowy, bo także z tego powodu ich konkurencyjność może ucierpieć. Nie wygląda na to, żeby obecne poziomy miały negatywny wpływ na eksport, jesteśmy pewnie w pobliżu poziomu równowagi. Ale oprócz presji na umocnienie złotego, mamy jeszcze presję na płace, która też trochę zmienia konkurencyjność polskich eksporterów. Jeśli miałbym patrzeć na najbliższe 12-18 miesięcy, to głównym ryzykiem jest sytuacja geopolityczna i makroekonomiczna w Europie.
Spodziewa się pan jakichś niestandardowych działań ze strony władz wobec sektora?
– Takich nieortodoksyjnych działań, jak np. na Węgrzech, czy wprowadzenia dodatkowych dużych obciążeń finansowych dla sektora – raczej nie. Kwestie fundamentalne są znacznie ważniejsze.
Czy nadpłynność, w jakiej jest sektor, to problem? Ludzie zostawiają w bankach pieniądze za darmo, to ich frustruje, bo jest inflacja.
– To fakt, że część świadomych klientów może być sfrustrowana. Jednak w tym przypadku ważna jest dostępność alternatywnych sposobów oszczędzania czy inwestowania i skłonność do korzystania z tych alternatyw. Myślę, że wciąż tylko niewielka część klientów banków podejmuje takie działania. Powody są z pewnością różne, ale efekt jest taki, że salda depozytów klientów w bankach wciąż rosną.
Uważam, że nadpłynność w złotym jest w pewnym sensie problemem i generuje ryzyko, które bardzo dobrze widać w Rumunii. Chodzi tu o bardzo dużą ekspozycję banków na dług własnego rządu. Bo skoro banki mają bardzo dużą nadpłynność złotową, to właściwie nie mają zbyt wielu alternatyw, żeby ją zyskownie ulokować przy ograniczonym ryzyku, a papiery skarbowe mają dodatkową zaletę, bo nie są podstawą podatku bankowego. Inwestowanie w papiery w innych walutach, innych emitentów wiąże się z dodatkowym kosztem i trzeba zabezpieczyć ryzyko kursowe. Rentowność tych papierów niekoniecznie jest lepsza niż polskich, więc tworzy się taki ekosystem, w którym rośnie ekspozycja na lokalnego suwerena. To ryzyko dobrze było widać, kiedy stopy poszły do góry, wyceny papierów spadły, wpływając na poziom kapitału.
Wyceny banków się poprawiły, czy w związku z tym widzi pan jakieś perspektywy zmian strukturalnych w sektorze, jakieś fuzje, przejęcia, nowe wejścia na rynek?
– Fakt, wyceny banków się poprawiły, bo oczekiwania – przynajmniej te średnioterminowe – dotyczące sytuacji banków też się poprawiły. To powinno sprzyjać ożywieniu na rynku M&A, co również widać na przykładzie Rumunii, gdzie mieliśmy ostatnio dwie spore transakcje. Wydaje mi się, że katalizatorem, do podobnych działań w polskim sektorze bankowym byłoby wyeliminowanie ryzyka frankowego i ograniczenie ryzyka interwencji (podobnych do wakacji kredytowych). Ryzyko geopolityczne też jest istotne, ale na jego elimnację nie mamy dużego wpływu. Myślę, że dopóki inwestorzy nie nabiorą przekonania, że nawet jeśli pojawia się interwencja na rynku, to jest ona dobrze skonstruowana, stargetowana i w związku z tym nie obciąża tak bardzo sektora, dopóki nie będziemy mieli przeświadczenia, że decydenci wsłuchują się w opinię sieci nadzoru, to zmiana podejścia do polskich banków może być trudna.
Widzi pan chętnych do wychodzenia z Polski, poza sprzedażą przez Citigroup części detalicznej Handlowego, co jest osobną sprawą?
– Kiedy wyniki się poprawiają, perspektywa patrzenia na biznes przez właściciela może się trochę zmienić i presja na sprzedaż może trochę zmaleć. Natomiast z mojego punktu widzenia, banków w Polsce jest ciągle za dużo. Można uważać, że polski rynek jest na tyle duży, że dla wszystkich miejsca wystarczy, ale to – moim zdaniem – nie jest prawda. Czasy niskich stóp procentowych pokazały, że nie wszystkie modele biznesowe są dostatecznie rentowne.